Człowiek wielkiego formatu
fot. Włodzimierz Puchalski
Włodzimierza Puchalskiego poznałem w latach pięćdziesiątych. Moja znajomość z nim wynikała z koneksji rodzinnych ze strony mojej żony, a ściślej, mego teścia Kazimierza Wolskiego, który był w bardzo zażyłych stosunkach i przyjaźnił się z Puchalskim. Ich przyjaźń, sięgająca czasów międzywojennych, nie ograniczała się jedynie do wspólnych imprez i żeglowania kajakami po Dniestrze. Łączyła ich bowiem wspólna wielka pasja – łowiectwo. Teść z Włodzimierzem znikali często z domu. Przyjaźń przerwała dopiero wojna.
Niemal od początku naszej znajomości Puchalski stał się moim przewodnikiem duchowym i mentorem w najważniejszych sprawach. Nie tylko towarzyszyłem mu na planie filmowym, ale także razem polowaliśmy.
Tak było na przykład podczas kręcenia filmu „Rok myśliwca”, gdy całymi tygodniami w Bieszczadach tropiliśmy wilki. Wiele pięknych dni spędziliśmy wówczas w tamtych łowiskach. Przy innych okazjach polowaliśmy na gęsi, kaczki, bażanty, zające, lisy i dziki. Podczas pracy filmowej byłem często przydatny, także jako statysta i asystent reżysera.
Gdzieś na rozlewiskach z Wojciechem Plewińskim, niezastąpionym kolegą po strzelbie, a podczas pracy nad filmem także statystą i asystentem reżysera

Włodzimierz Puchalski był człowiekiem dużo bardziej ode mnie doświadczonym, nie tylko pod względem myśliwskim, ale także jeśli chodzi o sprawy artystyczne. Niemal z każdego swojego polowania musiałem mu zdawać osobiście lub telefonicznie relacje, opisując przebieg polowania i od razu słyszałem komentarz do moich poczynań – a to zrobiłeś dobrze, a to źle, a mogłeś jeszcze zrobić to i to.

To zdjęcie można by zatytułować: „Martwa natura z wiosłem”. Przy strzelonym ptactwie pozują Alana, żona pana Włodzimierza, i Wojciech Plewiński
Kim był Puchalski? Trudno taką indywidualność skwitować jednym słowem. Jeżeli już, to właśnie tym: był indywidualnością. Z pochodzenia i urodzenia był typowym, niemal klasycznym przedstawicielem środowiska inteligencko-ziemiańskiego. Taki ułan, choć jako żołnierz służył w artylerii konnej w Korpusie Kadetów we Włodzimierzu Wołyńskim. Odznaczał się wyjątkową wiedzą w dziedzinie ornitologii, która była jego wielką pasją. Pozostała wiedza przyrodnicza wynikała zasadniczo z doświadczenia. Na pewno był wybitnym fotografikiem, filmowcem, scenarzystą. Był także wspaniałym przyrodnikiem i myśliwym. Dla szerokiej rzeszy czytelników, głównie czytelniczek i nauczycieli przyrody w szkołach, Włodzimierz Puchalski był postacią kultową. On był dla nich przyrodnikiem, artystą i orędownikiem bezkrwawych łowów.
Jeszcze przed wojną dzięki temu, że fotografował i był już osobą znaną, miał możliwość polowania w bardzo wielu łowiskach, zwłaszcza w posiadłościach ziemskich należących do znanych ludzi. W pozostawionej spuściźnie odnajdujemy wiele wspaniałych fotografii myśliwskich dokumentujących ludzi i czasy, w jakich żyli. Przetrwały one często dlatego, że były robione dla ludzi, z którymi polował. Przed wojną fotografia nie była popularna tak jak dzisiaj, gdy niemal każdy ma aparat i jak tylko chce, wyciąga go z kieszeni.
Dziś szczególny wymiar mają fotografie pochodzące z okresu międzywojennego, dokumentujące łowy tzw. dyplomatyczne, w których uczestniczyły znane postacie świata polityki i kultury. Polowania te odbywały się zwykle w Białowieży, przeważnie na grubą zwierzynę. Były doskonale zorganizowane, trwające jeden lub dwa dni. Obejmowały znaczne powierzchnie lasów i uczestniczyło w nich nierzadko ponad tysiąc naganiaczy i pomocników. Na przesmykach i liniach oddziałowych znajdowały się stanowiska stałe, niczym gniazda wyplatane z siedzeniem w środku. Mogły znajdować się tam dwie, trzy osoby często towarzyszące myśliwym. Takie polowanie trwało długo i było bardzo efektowne. To było coś niezwykłego i to przemawia z ocalałych fotografii. Kiedy był już ceniony jako fotograf i przyrodnik, starał się o stanowisko w Białowieży. Tuż przed wojną obiecano mu je, jednak wrzesień 1939 roku udaremnił te plany.

Myśliwska pasja Włodzimierza Puchalskiego była mało znana, a jeżeli tak, to tylko nielicznym przyjaciołom. Puchalski się z nią nie obnosił. Kreował się jako człowiek, który ukuł pojęcie „bezkrwawe łowy”. Aby nie popaść w sprzeczność, unikał publikacji i zdjęć, gdzie występował jako myśliwy. Polował zwykle w wąskim gronie przyjaciół. Starał się, aby nikt nie widział go z futerałem ani ze strzelbą. Na łowy przyjeżdżał tak, by nie było widać, że jedzie na polowanie. Przywoził dubeltówkę rozłożoną i schowaną dla niepoznaki w jakichś szmatkach. Dopiero w łowisku przeistaczał się w myśliwego. Myśmy się z tego troszkę naśmiewali, bo to było dosyć zabawne, ale jednocześnie w pewnym stopniu zrozumiałe. Dopiero pod koniec życia, w latach 70., jakby trochę przestało mu zależeć, jakby trochę odpuścił zasłonę, jaka skrywała jego łowiecką pasję. Rozumiał, że przyroda i łowiectwo tworzą harmonię i ze sobą współgrają.
Włodzimierz Puchalski był człowiekiem niezwykle skoncentrowanym nad wszystkim, co robił, także jako myśliwy. Odznaczał się przy tym niezwykłą cierpliwością. Potrafił czekać na spotkanie zwierzyny przez wiele godzin, całymi dniami przesiadywać w łowisku, nieraz w górach, w lesie, czekając na wilki, czy też na bagnach, w wodzie, obserwując ptaki. Na łowach był bardzo czujny. Pamiętam jego myśliwskie przestrogi: – Przecież ty się wczuj w tego lisa, który idzie na ciebie. On cię widzi lepiej. Nie śmiej się poruszyć, bo ty nie wiesz, ile cię par oczu obserwuje. Zawsze wymagał czujności do końca. Jednocześnie denerwował się i czynił wyrzuty, gdy ktoś na stanowisku się kręcił lub głośno rozmawiał.
Puchalski przeszedł do historii jako bezkrwawy łowca, który na zwierzynę zasadzał się z aparatem. W istocie był jednak zapalonym myśliwym, który polował dużo i chętnie
W łowisku najbardziej lubił być sam. Wprawdzie brał udział w polowaniach zbiorowych z udziałem wielu myśliwych, to jednak przedkładał nad nie polowania indywidualne lub w grupie dwóch, trzech zaprzyjaźnionych myśliwych. Bardzo lubił polować na ptactwo, choć do pióra strzelał nierówno. Miał dni, kiedy strzelał fantastycznie, ale potrafił także „pudlić”. Myślę, że słabsze efekty strzeleckie wynikały ze zmiany broni. Zawsze twierdził, że ma pecha do dzików. W życiu upolował ich kilka, ale nie posiadał mocnych trofeów. Marzył o życiowym, medalowym odyńcu, jednak najbardziej pasjonował się dużymi drapieżnikami – wilkiem i rysiem. Pasjonowały go tropienie, dochodzenie zwierza, wabienie – te wszystkie myśliwskie wtajemniczenia. Mimo że dość często polował na te gatunki, wilków ani rysi nie upolował wiele. Te właśnie łowy dawały mu najwięcej satysfakcji. Najwięcej wilków miał możliwość upolować w Białowieży. Jako jeden z nielicznych miał na swoim koncie rysi dublet.
Był zdecydowanie przeciwny masowym polowaniom z wielkimi rozkładami zwierzyny. Wspominał, jak wielkie rozczarowanie przeżył podczas polowania na bażanty w Czechosłowacji. Na polowaniu tym strzelano je setkami, w tym kury, co go bardzo zdenerwowało. Zasadniczo nie przywiązywał wielkiej wagi do trofeów, do jakiegoś eksponowania czy chwalenia się nimi. Nie obwieszał sobie ścian trofeami, mimo że miał niezłe wieńce jeleni.
Włodzimierz miał gospodarskie podejście do życia. Lubił zawczasu zadbać o zapasy. Gdy zbliżała się jesień, starał się, aby nie brakowało jagód, grzybów, owoców. Pomagałem mu w tym i ja.

Tego pięknego basiora Wojciech Plewiński strzelił w 1966 r. nieopodal Lubaczowa, gdy asystował Puchalskiemu podczas kręcenia filmu „Rok myśliwego”
Na jednym z wielu polowań, na którym uczestniczyłem z Włodzimierzem, byłem świadkiem jego tryumfu. Polowaliśmy w Lubaczowskiem. Miało się ku zmrokowi. Trwała akcja „Wilk!”. Włodzimierz to filmował. Cały mroźny dzień „goniliśmy” po łowisku, niczego nie spotykając. Polowanie się skończyło. Już po tropieniu leśniczy prowadzący polowanie powiedział nieoczekiwanie: Weźmy, tak na wariata, ten rewir po lewej stronie, tu czasem zalegają. Las nie był fladrowany, sankami zastawiono jego skraj. Na przesmykach stanęli myśliwi. Obok mnie Włodzimierz. Dwóch myśliwych pojechało wzdłuż miotu, a następnie zaszli od tyłu. Zaklaskali. Wtem słyszę strzały stojącego obok mnie z lewej strony i widzę, jak bury kształt wilka sunie daleko za nim. Mimo że miałem trochę daleko, złożyłem się, założyłem z półtorej długości i strzeliłem kulą. Po strzale nie zauważyłem, aby wilk zaznaczył. Zrobiła się cisza. Stoimy dalej. Po chwili słyszę strzał Włodzimierza, po którym rozlega się nieprawdopodobny charkot i następuje drugi strzał. Po skończonym wydarzeniu tak je zrelacjonował:
– Oparłem broń o olchę i założyłem mufkę, bo mróz straszny. Po waszych strzałach widzę dość daleko lisa. Sięgam ostrożnie po broń. Strzelam i w tym momencie prosto na mnie wysunął się wilk. Strzelam grubym śrutem, po czym poprawiam kulą. Po strzale wilk został na miejscu. Basior stary, niezbyt duży, ale ładnie umaszczony. Co ciekawe, wilk pozostawiał na śniegu żółto-zieloną treść.

To właśnie polowania na drapieżniki dawały Włodzimierzowi Puchalskiemu najwięcej satysfakcji
W latach 60. w zimowych wyprawach myśliwskich Puchalski brał udział zawsze w tym samym długim podlaskim kożuchu z wysokim kołnierzem. Zimą 1966 roku zauważyłem, że kożuch nie ma kołnierza. Na moje zdziwienie opowiedział, jak stracił ową jakże ważną część zimowego ubioru. Otóż będąc gdzieś w północnej Polsce, brał udział w polowaniu na wilki. Polowanie to – częściowo pędzone, częściowo fladrowane – niezmiernie się przeciągało. Ponieważ wiał silny wiatr, jak zawsze w takich przypadkach postawił kołnierz. Po długim oczekiwaniu na stanowisku zobaczył z daleka, jak na sztych sadzą dwa wilki. Złożył się i czekał na dogodny moment.
Gdy wilki znalazły się już w odpowiedniej odległości, nagle kołnierz opadł, wywołując delikatne „klapnięcie”. W tym momencie wilki jak na komendę zrobiły „młynka” i tyle je było widać. Włodzimierz tak się tym zdenerwował, że odstawił kniejówkę, zdjął kożuch, wyciągnął nóż i odciął cały kołnierz. W taki oto sposób kożuch pozbawiony został kołnierza. Po śmierci Włodzimierza odziedziczyłem kożuch i służył mi jeszcze przez wiele lat.
Puchalski choć najbardziej lubił polować samotnie, to jednak w towarzystwie myśliwych był osobą niezwykle lubianą. Umiał rozmawiać z ludźmi. Był pewny siebie, mówił tubalnym głosem, wzbudzając respekt. Był dowcipny, gawędziarski, sypał kawałami. Lubił także komuś przyciąć, ale życzliwie i dowcipnie, nigdy złośliwie. Starał się zawsze pamiętać o swoich przyjaciołach, a na święta często dostarczał im składający się z zajęcy i bażantów „bukiet” dziczyzny.
Pasja myśliwska Puchalskiego dla wtajemniczonych przejawiała się także w podejściu do ludzi. On cenił leśników myśliwych. Gdy jechaliśmy gdzieś w Polskę do jakiejś leśniczówki dla kręcenia filmu lub wykonania fotografii, pierwszym pytaniem zawsze było: Czy myśliwy? Poluje? Tak? To w porządku. On uważał, że prawdziwy leśnik powinien być myśliwym, że to jest naturalne połączenie.
Mimo że nie miał dobrego słuchu muzycznego, fałszował bowiem okropnie, miał umiejętność wabienia zwierzyny. Umiejętność niepowszednią, bo nie posługiwał się przy tym żadnymi przyrządami. Wielokrotnie byłem świadkiem, jak w ten sposób wabił lisy na dźwięk myszki. Lisy przychodziły nam pod nogi. Pamiętam jego wspaniałe wabienia różnych zwierząt jedynie za pomocą ust. Gdy staliśmy na Biebrzy na słonkach, po skończonym ciągu zawsze odzywał się puchacz. Włodzimierz kazał nam stanąć pod drzewem, po czym zawabił ustami kilkakrotnie, jednak bardzo oszczędnie. Puchacz zbliżał się do nas kilka razy. Wreszcie, niczym wielka czarna płachta, zakręcił nad naszymi głowami, a gdy nas spostrzegł, zawrócił w stronę lasu szybkim lotem. Włodzimierz wspaniale podrabiał dźwięki podczas montażu filmów w studio, podkładając głos zwierząt.
W domu w Krakowie na Sarnim Uroczysku schronienie znajdowało wiele różnych zwierząt, nawet zając Lopek, którego zabawy z psem Alfem były nieprawdopodobne. Boksowali się tak, jak w parkotach zające i bawili się wspaniale. Lopek był nieznośny – przegryzał kable, nawet te pod napięciem. W domu ciągle brakowało prądu, nie działał telewizor – często nic nie działało. W końcu oddano go do krakowskiego ZOO, gdzie był często przez Puchalskich odwiedzany. Potem zrodziła się nawet legenda, że odkąd Włodzimierz uratował Lopka i przekonał się o jego inteligencji, przestał polować na zające.
Wojciech Plewiński
źródło: „Krainy łowieckie Włodzimierza Puchalskiego”