Dwa spotkania
fot. Włodzimierz Puchalski
Włodzimierza Puchalskiego poznałem w redakcji „Łowca Polskiego” w grudniu 1958 roku, tuż przed Bożym Narodzeniem. Na pożegnanie życzyliśmy sobie wesołych świąt.
Znałem go już co prawda dobrze z jego działalności filmowej, fotograficznej i wydawniczej, ale osobiście poznałem dopiero wtedy. Był wysoki, przystojny i dobrze zbudowany, bezpośredni i ujmujący. Dużo mówił z wyraźnym lwowskim akcentem. Jak to zwykle w owych czasach bywało, interesowaliśmy się swoimi wojennymi przeżyciami. Obaj byliśmy oficerami rezerwy. Ja działałem na zachodzie Polski, on był na wschodzie. Ja 19 września dostałem się do niewoli niemieckiej i ponad pięć lat przebywałem w oficerskim obozie jenieckim. On, jak opowiadał, szczęśliwie uniknął niewoli rosyjskiej i Katynia. Całą wojnę spędził w leśniczówce w widłach Wisły i Sanu, ukrywając się w pięknej Puszczy Sandomierskiej. Rychło przekonałem się, zresztą nie po raz pierwszy, że wspomnienia z czasów wojny łączą ludzi w sposób niezwykły. Więź myśliwska była oczywista i raz po raz dawała o sobie znać. Wydał mi się wszechstronnie uzdolniony, o skrystalizowanej, nieprzeciętnej osobowości.
Równie mocno pamiętam nasze ostatnie spotkanie 21 lat później, również w redakcji „Łowca”. Było to któregoś dnia w końcu października 1978 roku. Puchalski, przed udaniem się na wyprawę w rejon bieguna południowego, przyszedł do redakcji, by się z nami pożegnać. Ubrany był w grubą, pikowaną, obszerną granatową kurtkę. Tak ubrani byli wszyscy członkowie wyprawy. Wyraźne przygnębienie rysowało się na jego obliczu. Mówił niewiele, gdzieś się spieszył. W czasie wcześniejszych swoich bytności w redakcji nigdy taki nie był. Obiecywał, że będzie do nas pisał. Na pożegnanie uścisnęliśmy się serdecznie. Po jego odejściu podzieliłem się swoimi spostrzeżeniami z red. Kryńskim. Także i on uznał, że zachowanie Puchalskiego było dziwne. Być może, że powodem tego było, jak się później dowiedziałem, orzeczenie komisji lekarskiej, że ze względu na stan zdrowia nie powinien brać udziału w wyprawie.
Ostatecznie zgodzono się, że pojedzie, ale na własne ryzyko. Być może to było powodem jego nastroju.
Orzeczenie lekarskie zapewne brał do serca, skoro, jak się później dowiedziałem od jego żony, zostawił w biurku dużą kopertę z napisem: „W razie mej śmierci…”, a w niej testament. W jednym z punktów testamentu napisał: „kniejówkę merkla nr 23 678 przeznaczam dla Arkadego Brzezickiego”.
Arkady Brzezicki