Na łowy z Puchalskim
fot. Włodzimierz Puchalski
W latach siedemdziesiątych, po kolejnym wygranym konkursie fotograficznym „Łowca Polskiego” otrzymałem kartkę z gratulacjami od Włodzimierza Puchalskiego, który był jurorem konkursu. To ośmieliło mnie do napisania listu z zaproszeniem do mojej nadwigierskiej siedziby.
Niedługo potem miałem satysfakcję uścisnąć dłoń tego, który od wielu lat był moim mistrzem, który swoimi fotografiami i opisami nauczył mnie bezkrwawych łowów. Był to początek krótkiej, lecz bardzo serdecznej przyjaźni, po której pozostały liczne wspomnienia, a wśród nich kilka przyjacielskich listów i kartek. Z największą satysfakcją wspominam, że to właśnie On był promotorem wprowadzającym mnie w szeregi Związku Polskich Artystów Fotografików.

Rozlewiska Narwi w okolicach Morus i Tykocina były dla pana Włodzimierza ulubionym celem wypraw fotograficznych i łowieckich
W latach 1977–1978 był wielokrotnie gościem w moim domu, na ogół po kilka dni w różnych porach roku. Odbyliśmy liczne wspólne wyprawy fotograficzne i myśliwskie, zasiadki w czatowniach na wodne ptactwo, wędrówki przez bagna do odległych i rzadkich w tamtych czasach żeremi i tam bobrowych. Podchodziliśmy jelenie na rykowisku, polowaliśmy na dziki z psami, tropiliśmy rysie, jeździliśmy saniami przez zamarznięte jeziora… Oprócz fascynacji pięknem przyrody i głębokiej potrzeby jej fotografowania łączyło nas przeżywanie kontaktu z przyrodą w sferze myślistwa. Obaj byliśmy zapalonymi myśliwymi, dla których emocje łowieckie należały do najsilniejszych. O ile ja nigdy nie zatajałem swojego związku z myślistwem, to mój mistrz uważał fascynację polowaniem za sprawę czysto osobistą, którą publicznie wolał przemilczeć.
Spośród kilku wspólnych polowań szczególnie utkwiło mi w pamięci polowanie na dziki z psami, w trakcie którego w tej samej sekundzie strzeliliśmy po dziku, nie wiedząc nawzajem o sukcesie drugiego. Penetrowaliśmy wtedy nieodległe od domu ostępy po białej stopie, gdy psy osaczyły watahę w gęstej kępie młodnika wśród ośnieżonej uprawy. Stanowisko od ściany lasu uznałem za lepsze i tam też skierowałem pana Włodzimierza, sam zajmując stanowisko po drugiej stronie kępy, wśród podrostów. Liczyłem, że dziki wyjdą na mojego gościa, a po jego strzale któryś zawróci na mnie. Wkrótce zobaczyłem sunącą watahę migającą między zaśnieżonymi kępami w odległości około 60 metrów, uchodzącą pomiędzy naszymi stanowiskami.

Towarzyszem niejednej przygody na, zdawać by się mogło, bezkresnych rozlewiskach Narwi i Biebrzy był Wojciech Plewiński
Moment strzału to ułamki sekund, o których można długo opowiadać, gdy emocje sięgają szczytu… Wyraźna sylwetka sporego dzika pomiędzy kępami, strzał, dziki idą dalej, migając czarnymi plamami… Psów, które ciągle szczekają, nawet nie widać. I myśl, że chyba trafiłem – powinien leżeć… Warczenie psa, który zawrócił z gonu i szarpał leżącego dzika, utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Wolno podszedłem w stronę swojego trofeum z mieszanymi uczuciami – pierwszy powinien strzelać mój gość… Ale do leżącego dzika podszedł też z naprzeciwka pan Włodzimierz i stając nad nim z satysfakcją oznajmił, że trafił go dokładnie tak, jak celował na górną komorę, bo ledwie grzbiet widać było znad śniegu.
To pan strzelał? – spytałem, choć zapewne zabrzmiało to mało rozsądnie. Na twarzy mistrza pojawiło się zdziwienie… – Czyżby pan też strzelał? Nieprzyjemną rozterkę przerwało warczenie drugiego psa pod ścianą lasu, dokąd prowadził wyraźnie farbowany trop. Chwilę potem wymieniliśmy się złomami i pogratulowaliśmy prawie identycznych przelatków strzelonych w tej samej chwili tak, że nasze własne strzały zagłuszyły odgłos strzału sąsiada.

Włodzimierzowi Łapińskiemu szczególnie utkwiło w pamięci polowanie z Puchalskim na dziki. Odbyło się po białej stopie, a w jego trakcie obaj myśliwi w tej samej chwili strzelili po dziku
Kolejnym wspólnym polowaniem, które sympatycznie wspominam, był spływ Czarną Hańczą w czasie złotej jesieni, połączony z polowaniem na kaczki. Przestrzegając zasady, że na łodzi może być tylko jedna strzelba, pan Włodzimierz zasiadł w czółnie kierowanym przez gajowego Janka, natomiast ja, również ze strzelbą i aparatem, popłynąłem za nimi swoim kajakiem, z którego jak cyrkowiec skutecznie polowałem na kaczki w pozycji półklęcząc, półsiedząc. W tamtych czasach „jako drzewiej bywało, na bagnach była kaczek ćma…” strzelenie 20 kaczek w czasie dwugodzinnego spływu nie nastręczało trudności. Ograniczeniem tej liczby do rozsądnych wielkości była groźba mojej pani, że jak strzelicie więcej niż dwie czy trzy, to sami będziecie je skubać.
Nie napolowaliśmy się więc wtedy zbytnio. Pan Włodzimierz wkrótce po wypłynięciu z przystani zrobił ładnego dubleta, a ja strzeliłem do tyłu jedną sztukę z tego samego stadka i plan mieliśmy już wykonany. Teraz skupiliśmy się na fotografowaniu złotych brzóz odbijających się w błękitnej wodzie, mozaiki brązowiejących szuwarów, zielonych olsz i białych obłoków. Jeszcze kilka razy odezwały się nasze strzelby przerywając lot szczególnie pięknie wybarwionych kaczorów.

Nie było takiego zakątka Polski do którego Puchalski nie trafiłby z aparatem. Fotografował zarówno w Puszczy Augustowskiej, jak i w Karpatach, na Mazurach i w Borach Dolnośląskich
Znacznie liczniejsze od myśliwskich były nasze wspólne wyprawy fotograficzne. Podchodzenie głuszca na tokowisku, próba fotografowania cietrzewi z budki na zrębie, czatowanie na gągoły tokujące na śródleśnym jeziorku, najpierw fotografowanie, a później strzelanie do słonek ciągnących na tle wieczornej zorzy… Z wypraw tych utrwalił mi się w pamięci jeden drobny, lecz znamienny epizod. Brnęliśmy w głębokim śniegu przez Bagno Sarneckie do tamy i żeremia bobrowego widocznych z daleka nad rozlaną i niezamarzniętą rzeczką. Obfita ponowa, błękit i słońce sprzyjały komponowaniu pięknych obrazów, toteż nasze aparaty nie próżnowały. W pewnej chwili uwagę moją przykuł krzew kaliny obsypany czerwonymi jagodami, przykryty czapami śniegu, co na tle głębokiego błękitu robiło fascynującą mozaikę kolorów.
Gdy przez dłuższy czas kadrowałem ten motyw, podszedł pan Włodzimierz, popatrzył obojętnie, zapytał co tu widzę i odszedł dalej, nie robiąc zdjęcia. Wtedy przypomniałem sobie, że w trakcie którejś rozmowy napomknął, że jest daltonistą, co utrudnia mu między innymi zbieranie grzybów, gdyż nie odróżnia ich kolorów. Mimo to, a może właśnie dlatego, był niezrównanym mistrzem fotografii czarno-białej. Świat widział w odcieniach szarości, a taka przecież była fotografia czarno-biała…

W domu państwa Puchalskich nigdy nie brakowało zwierząt. Był wśród nich posokowiec hanowerski, wcale nie miejski kanapowiec, lecz użytkowy pies myśliwski
Wieczorami, po całodziennych emocjach, snuliśmy niekończące się opowieści. Pan Włodzimierz był niezrównanym gawędziarzem. Na próżno moja żona ponaglała synów, że czas już spać. Jakże nie słuchać tych fascynujących opowiadań. Lasy i rozlewiska, zwierzęta i rośliny otaczające nasz dom w tych opowieściach nabierały szczególnych barw, przestawały być zwykłe, stając się tematem wspaniałych przygód i obiektami głębokich przeżyć.
Po dniach pełnych wrażeń najświeższe przeżycia łączyły się ze wspomnieniami z odległych lat – pierwsze spotkania z przyrodą w majątku dziadka pod Lwowem, próby fotografowania w latach szkolnych, sukcesy w latach poprzedzających wojnę, okres okupacji spędzony w lasach Lubelszczyzny, wreszcie bezkrwawe łowy nad Narwią i Biebrzą, wśród jezior mazurskich czy stawów milickich, wyprawa do Norwegii, na Spitsbergen…
Wśród tych fascynujących opowieści częste były także akcenty goryczy. Konflikty z komunistami w czasie okupacji, prześladowania przez bezpiekę w okresie powojennym za domniemaną działalność w AK, niezrozumienie wartości fotografii i filmu przyrodniczego przez partyjnych aktywistów: Film o lesie? O jakim lesie! Nasz las to las kominów nad Śląskiem! – pokrzykiwał partyjny działacz, od którego zależała decyzja o wykonaniu filmu. Zdecydowanie przeważały jednak opowieści pogodne, wyrażane ze swadą, wielką lekkością i lwowskim akcentem, malowane wspomnieniami piękna przyrody i głębokich przeżyć na jej tle.
Minęła wiosna 1978 roku. Zbliżający się termin mojego wyjazdu na wyprawę w Himalaje absorbował cały mój wolny czas. Równocześnie Włodzimierz Puchalski przygotowywał się do wyjazdu na Antarktydę. Rozstaliśmy się, życząc sobie dużo słońca, bo mocnych przeżyć na pewno nie zabraknie. Za pół roku mieliśmy się spotkać w Maćkowej Rudzie, siąść przy okrągłym stole, wyświetlić przezrocza, tematów powinno starczyć na co najmniej trzy doby…
W dniu przyjazdu do kraju doszła mnie smutna wiadomość. Włodzimierz Puchalski został na zawsze wśród lodów i skał Antarktydy, tętniącej życiem tysięcy zwierząt w czasie krótkiego polarnego lata, wśród wichrów i śnieżyc podbiegunowej zimy, wśród surowej, lecz pięknej przyrody, którą ukochał nad wszystko.
Włodzimierz Łapiński
źródło : „Krainy łowieckie Włodzimierza Puchalskiego„