W Morusach
fot. arch. Włodzimierza Puchalskiego
W Morusach – małej wiosce niedaleko Tykocina w województwie białostockim – bywałem kilka razy, zawsze z przyjemnością i z przeświadczeniem, że znajdę się w cudownym zakątku kraju, niewiele naruszonym przez dzisiejszą cywilizację.
Radość z pobytu w Morusach zawsze pogłębiało przekonanie, że jestem tu dzięki Puchalskiemu, który odkrył tę krainę i odczuł potrzebę podzielenia się nią z innymi. Jakąś błogość, spokój i ciszę wyczuwało się tu, pod niebem Morus.
Jadąc samochodem z Warszawy, gdy byliśmy już za Tykocinem, Włodzimierz kazał mi się zatrzymać przy wielkiej sośnie rosnącej przy drodze. Mówił mi, że zawsze, gdy jedzie tą drogą, zatrzymuje się przy niej, by oddać jej hołd. Zapewne liczy sobie grubo ponad sto lat. Jest jedynym takim drzewem w okolicy – wspaniały ostaniec, wysoki i zdrowy, aż dziw bierze, że ostał się w tak burzliwych czasach, jakie ta ziemia przeżyła. Dziś sosna stała się nietykalnym zabytkiem przyrody. Także nabrałem do niej wielkiego szacunku.
Po kilku minutach zajechaliśmy przed typową tu chałupę – posiadłość Puchalskiego. Obok chałupy był spory ogród warzywny, a tuż za nim stodoła. Całość robiła wrażenie gospodarstwa starego, ale zadbanego.
– Wiesz, że chałupa jest rówieśniczką sosny, którą mijaliśmy, a może nawet kilkadziesiąt lat starsza? – wyjaśnił Włodzimierz.
W środku było czysto i świeżo, pachniało jakimiś ziołami. W sieni było sporo dziś już nieużywanych narzędzi: motyczek, wideł, drewnianych grabi, ale były także jakieś zawiasy i zamki kowalskiej roboty i plecione koszyki. Puchalski miał do nich jakieś wyraźne nabożeństwo.
Z sieni wchodziło się do kuchni, gdzie dominował duży piec z żelazną płytą i fajerkami, na którym stał emaliowany czajnik. Tuż przy piecu w podłodze była spora drewniana przykrywa.
– To mój właz do piwnicy – wyjaśnił.
Przy ścianie stał nieduży stół i półka z naczyniami. Na brzegu półki wisiały zeschnięty pęczek kopru i wiązka czosnku. Z kuchni wchodziło się do dużej izby, gdzie pośrodku był stół, przy nim ława i taborety, a przy ścianach dwa tapczany. Na jednej ze ścian rzucała się w oczy duża półka z albumami i książkami. Albumów było kilkadziesiąt, wszystkie autorstwa Puchalskiego. Podszedłem do niej, by sprawdzić, czy wśród nich są dwa najbardziej przeze mnie cenione: „Puszcza”, wydana przez Wydawnictwo „Sport i Turystyka” oraz „Przyroda polska” Wydawnictwa „Arkady”. Były, z czego się ucieszyłem. Co pewien czas przeglądam je z przyjemnością i podziwem dla autora, jak mógł uchwycić portrety tak rzadkich i czujnych ptaków, jak orzeł przedni lub sokół wędrowny, albo nie mniej czujnych drapieżników, jak wilk czy ryś? Zdjęcia wnętrza puszczy także były niezrównane. Na półce leżała trzytomowa „Ornitologia łowiecka (ptaki łowne Europy)” Domaniewskiego. Kilka zakładek świadczyło o tym, że była niedawno używana.
W całej zagrodzie panował jakiś swoisty klimat, zachęcający do beztroskiego tu pobytu. Intensywność tego odczuwało się wyraźnie, gdy wyszło się za opłotki zagrody. Tuż za stodołą, która położona była wyżej, rozciągało się wielkie rozlewisko Narwi. To głównie zachęciło Włodzimierza do zakotwiczenia się właśnie tu. Jak mi mówił, tu jest wiosenny raj ptasi. Woda rozległa, płytka i ciepła, a nade wszystko czysta i niczym nieskażona, a poza tym stale panuje tu cisza i spokój, słyszy się tylko ptasi gwar. Ptaki, poza naszymi lęgowymi, przelotne są z całej Europy. Szczególnie licznie tu występują bataliony. Naprawdę jest tu na co patrzeć, podziwiać i fotografować.
– Ludzie tu są sympatyczni – ciągnął dalej swoje opowiadanie. – Jednego z nich niebawem poznasz. Pojawia się tu, gdy tylko zauważy, że jestem. To miejscowy myśliwy od pokoleń, kilka lat temu strzelił wilka.
Zanim zagotowała się na piecu woda na herbatę, rzeczywiście zjawił się z bańką mleka. Wyraźnie ucieszył się z naszego przyjazdu.
W Morusach bywałem kilka razy. Raz byłem na świetnym polowaniu z łodzi na kaczki. Przy wiosłach był znany mi już miejscowy myśliwy. Byłem także tu raz z całą rodziną Włodzimierza. Z jego żoną Alaną i córką Anną. Pobyt był urozmaicony nie tylko towarzysko, ale i kulinarnie. Na spanie, nie chcąc im przeszkadzać, poszedłem do stodoły. Włodzimierz początkowo chciał mnie zatrzymać w izbie. Później jednak zgodził się. Mówił tylko, że będzie o mnie spokojny, że mi myszy ani szczury nie zakłócą snu. Na pewno wyłapała je sowa, która uwiła sobie gniazdo pomiędzy krokwią i dachem. Zrobiłem sobie pachnące sianem legowisko. Spałem świetnie, a rano chwyciłem ręcznik i tylko w spodenkach pobiegłem do Narwi, by się wykąpać.
Arkady Brzezicki